Prosto z mostu

Krajobraz po jatce

Po warszawskim referendum nic już nie będzie takie samo. Potęga machiny uruchomionej przez kierownictwo partyjno-rządowe dla ratowania partyjnej koleżanki miała przytłoczyć wszystkich, którzy w przyszłości mieliby śmiałość podnieść rękę na władzę. Głos zabierali kolejno Prezydent, Premier, Lech Wałęsa, Andrzej Wajda, nawet pani Balcerkowa z „Alternatyw 4”.

Zachęceni przez politycznych liderów i celebrytów, głos zabierali następnie lokalni działacze. Referendum według nich to była „polityczna hucpa”, „nieodpowiedzialna awantura”, „populistyczno-oszołomska jatka”, „chamstwo” i „chore ambicje”. Nie można się dziwić ich zaciekłości: pani prezydent dała pracę setkom, jeśli nie tysiącom osób oddanych Partii. Cynizm obrońców Hanny Gronkiewicz-Waltz najtrafniej wyraził Wojciech Maziarski w artykule opublikowanym na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej” podczas ciszy referendalnej: „Nie dajmy sobie wmówić, że dla dobrego obyczaju mamy postępować wbrew naszym politycznym wyborom!”

Poziom agresji wobec Warszawskiej Wspólnoty Samorządowej przekroczył wszelkie granice, a już na pewno przewyższył mocą rytualną wymianę ciosów pomiędzy PO i PiS. Nic dziwnego: obecność niezależnych samorządowców w kampanii referendalnej utrudniała ustawkę PO-PiS, korzystną dla obu partii przed przyszłorocznymi wyborami. Prawdę mówiąc, należy podziwiać tych prawie trzysta pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców Warszawy, którzy w takich okolicznościach nie bali się przyjść do komisji referendalnych i zagłosować.

Po ogłoszeniu wyniku referendum poseł Rafał Grupiński, szef klubu parlamentarnego Partii, obwieścił w mediach, że oczekuje rezygnacji Piotra Guziała, lidera komitetu referendalnego, z funkcji burmistrza Ursynowa. Nie jest jasne, czy ten jeden z najbardziej wpływowych polityków w państwie, który swojej żonie zapewnił stanowisko przewodniczącej Rady Warszawy, zamierza żądać głów także innych członków komitetu referendalnego.

Coraz częściej dochodzę do wniosku, że naszemu kierownictwu partyjno-rządowemu samorząd coś nie w smak. Marzy im się powrót do jednolitego systemu władzy, który polegał na tym, że – i owszem – w wyborach powszechnych wybierało się rady, ale radni musieli respektować wytyczne i instrukcje otrzymane od władz państwowych. Jeżeli któraś rada podjęłaby uchwałę tych instrukcji nie respektującą, uchwała podlegała uchyleniu, a jeżeli akty niesubordynacji powtarzałyby się - radę można było, a nawet należało, rozwiązać. Taki ustrój administracji terenowej w Polsce wprowadzono ustawą z dnia 20 marca 1950 r. o terenowych organach jednolitej władzy państwowej.

Maciej Białecki
Wspólnota Samorządowa
maciej@bialecki.net.pl
www.bialecki.net.pl