Noga w Łapę

Miejska spiżarnia

Drobne, słonecznie żółte albo wiśniowo czerwone, albo.... czarne. Mirabelki, śliweczki. We wrześniu wybieram je palcami z trawy i wkładam do woreczka. Nie zrywam z drzewka, bo te na gałęziach są niedojrzałe, a kiedy dojrzeją, od razu spadają. Nie ma wyjścia, trzeba je po prostu zbierać z ziemi. Jest wcześnie rano, więc są chłodne, oszronione rosą, wyglądają prześlicznie.

W domu myję je dokładnie i wysypuję na półmisek. Smakują pysznie: soczyste, słodkie, pachnące. Czasem trafi się jakaś z robakiem, ale to nic dziwnego, przecież nie są pryskane żadną chemią. Można je zjeść na surowo, można zrobić przetwory.

Na moim osiedlu rośnie kilkadziesiąt drzewek, sypiących pod koniec lata kolorowymi kulkami. Niestety, komuś przeszkadzają i z roku na rok ich liczba się zmniejsza. Ponieważ na wycięcie owocowego drzewa nie jest potrzebne urzędowe zezwolenie, co i rusz po mirabelce zostaje tylko smutny pieniek. Brak wymagania zgody miał w zamyśle służyć wygodzie ogrodników i działkowiczów, ale w praktyce jest to zapis szkodliwy, umożliwiający bezkarną eksterminację owocowych drzew i krzewów w mieście. Z moich obserwacji wynika, że jest to tendencja dość powszechna, a powinno być właśnie odwrotnie! Choćby dlatego, że stanowią bazę pokarmową dla żyjących tu zwierząt, zwłaszcza ptaków i owadów, w tym drastycznie ginących pszczół. A propos, kiedy ostatnio widzieliście Państwo na swoim podwórku pszczołę? Ja w tym roku tylko jedną – martwą.

Owoce z osiedlowych drzew i krzaków mogą służyć także nam, mieszkańcom. Obserwuję, że prócz mnie jeszcze paru sąsiadów korzysta z tych podwórkowych zasobów.

Czytałam też, że ktoś w Warszawie organizuje warsztaty z rozpoznawania jadalnych roślin w  miejskiej przestrzeni. Bo jest ich oczywiście dużo więcej niż tylko te, które funkcjonują w powszechnej świadomości. I okazuje się, że coraz więcej ludzi chce korzystać z tych wolno dostępnych zasobów: żeby się nie marnowały i z oszczędności – mniej wydadzą na zakupy w warzywniaku.

Zrobiłam przegląd tego, co rośnie w moim sąsiedztwie i nadaje się do jedzenia, a czasem nawet ma właściwości lecznicze. Jest tego całkiem sporo: wspomniane już mirabelki, jabłonie, grusze, orzechy włoskie, morwa, czarny bez, czeremcha, dzika róża, głóg, dereń, jarzębina, pigwa. Wymieniam tu tylko te oczywiste, które znam, ale z pewnością występuje ich dużo więcej – zapomnianych, niedocenianych, a tworzących całkiem bogato zaopatrzoną spiżarnię.

A może ktoś z czytelników chciałby się podzielić swoją obserwacją i doświadczeniem w tym zakresie?
Na zakończenie przytoczę nie pozbawiony komizmu, choć w istocie przykry obrazek.

Jednego dnia, kiedy przyszłam pozbierać mirabelki i przy okazji zrobić fotkę do tego tekstu, akurat dozorczyni kosiła trawę (nawiasem mówiąc trawa była tak krótka, że nie było czego kosić).

Poprosiłam ją o ominięcie paru metrów pod drzewkami, by uchronić owoce przed zniszczeniem.

Odpowiedziała mi z taką agresją, że aż mnie to zdumiało, a następnie rozjechała i zgniotła wszystkie opadłe śliweczki.
Kochani! Żeby nam się tu w mieście razem znośnie żyło, nie wystarczą pełne sklepy i kasa w kieszeniach. Potrzeba jeszcze przyrody w otoczeniu i odrobinę życzliwości dla bliższych i dalszych sąsiadów. SMACZNEGO!

Renata Markowska
Noga w Łapę