Co się dzieje na Paluchu?

Wydaje się, że pytanie postawione w tytule jest w wysokim stopniu zasadne. Jedno z bardziej znanych i lepiej ocenianych schronisk dla zwierząt w Polsce, któremu przecież powinno zależeć na adopcji jak największej ilości zwierząt, piętrzy procedury adopcyjne, zniechęcając potencjalnych opiekunów zwierząt. Dla psa czy kota najważniejsza jest miłość i ciepłe ognisko domowe, nie zaś to, jak dużo zarabia opiekun, czy też na którym piętrze znajduje się jego mieszkanie.

Zastrzegamy, że informacje dotyczące sytuacji, które miały miejsce na Paluchu uzyskaliśmy od osoby, która próbowała adoptować psa. Osoba ta jest w pełni zaufana. Informacje dotyczące procedury adopcyjnej znaleźliśmy na stronie Palucha.

Kuriozalna ankieta

Jesteśmy parą, ja mam 24 lata, mój partner 32. Oboje mamy pracę. Ja pracuję w domu. Nasze łączne dochody wynoszą 5 tys. zł. Mamy dwupokojowe mieszkanie własnościowe w budynku z ogródkiem, w pobliżu jest park, niedaleko Wisła. Moi rodzice mają działkę pod Warszawą, z której regularnie korzystam. W swoim nie tak znowu długim życiu opiekowałam się rybkami, trzema szczurami, myszą, dwoma psami i kotem. Wszyscy moi podopieczni bardzo chwalili sobie moją opiekę (śmiech). Mój partner opiekował się czterema psami. Wydawać by się mogło, że jesteśmy idealnymi opiekunami dla jakiegoś biedaka w potrzebie. Nic bardziej mylnego. Dla pracowników Palucha jesteśmy podejrzani. Ale po kolei. Zaczęło się od wypełnienia formularza pod nazwą „Ankieta przedadopcyjna pies”. Wypełniając ją co chwilę patrzyliśmy na siebie z osłupieniem. Rozumiem, że zgody na adopcję trzeba udzielać rozważnie, ale 6 stron szczegółowych pytań poraża na samym wstępie, zaś treść tych pytań wprawia w zakłopotanie. Ta ankieta jest chyba bardziej rozbudowana i szczegółowa niż w przypadku adopcji dziecka. Choćby pytanie 38: „Proszę sobie teraz wyobrazić, że musi Pan(i) gdzieś wyjechać (np. wakacje, krótki wyjazd służbowy, pobyt w szpitalu). Jeśli mieszka Pan(i) z innymi osobami, proszę przyjąć, że w tym czasie innych domowników również nie będzie w domu. Co zrobi Pan(i) z psem w takiej sytuacji?” Albo pytanie typu testowego „Proszę napisać, kiedy miał(a) Pan(i) psa - już jako osoba dorosła, niemieszkająca z rodzicami, czy też jako dziecko, w domu rodzinnym? Proszę postawić znak „x” z prawej strony wszystkich odpowiedzi, które Pana(i) dotyczą: pies był w domu rodzinnym, ja byłem(am) wtedy małym dzieckiem; pies był w domu rodzinnym, ja byłem(am) wtedy nastolatkiem, lub osobą już dorosłą; miałem(am) psa już jako osoba dorosła, niemieszkająca z rodzicami, ale obecnie nie posiadam psa; posiadam psa obecnie”. Tego typu równie idiotycznych pytań testowych jest tam wiele. No czyż nie jest to jakieś kuriozum? Nie wspomnę już o pytaniach typu, na którym piętrze mieszkam, w jaki sposób bawiłabym się z psem, kto mieszka razem ze mną, czy w domu są dzieci, a jeśli tak to w jakim wieku, pytanie o moje źródło utrzymania, dokładny opis miejsc, w które będę wyprowadzać psa. Ręce opadają. Wypełnianie tej ankiety zajęło nam około godziny, a wydaje się, że nasza inteligencja jest nieco wyższa niż przeciętna.  

To ten pies, to on …

Po wypełnieniu ankiety umówiliśmy się na wizytę na Paluchu. Autobus wypadł z kursu i mimo że wyjechaliśmy z domu z dużym zapasem czasu spóźniliśmy się 10 minut, czego na wstępie nie omieszkała nam zarzucić pracownica schroniska. Zrobiła to w sposób bardzo nieprzyjemny, z wyraźnym podtekstem „nie nadajecie się na opiekunów psa”. Od razu przypadł mi do serca duży pies z uśmiechniętą twarzą. Najwyraźniej i ja przypadłam mu do gustu, bo wyciągał do mnie łapy i lizał moją rękę. Nie szukałam dłużej, wiedziałam, że to ON.  Zachudzony, w ciasnej klatce z leżącą na środku psią kupą.

Poinformowałam opiekunkę, że chcielibyśmy zaopiekować się tym psem. Wyprowadziła go z klatki na smyczy, byśmy mogli odbyć z nim pierwszy spacer. Nie dała mi smyczy do ręki przez całą drogę, co mocno mnie zdziwiło. Za to przez całą drogę przesłuchiwała mnie i mojego partnera jak prokurator, w bardzo nieprzyjemny sposób.

Opuściliśmy schronisko wstrząśnięci i wściekli

Lawina pytań powodowała, że stawałam się coraz bardziej zdenerwowana. Jedno z nich rozwścieczyło mnie, bowiem dotykało sfery bardzo prywatnej „A co będzie z psem jeśli państwo się rozstaną?” Zacisnęłam zęby, choć korciło mnie, by odpalić, że jutro np. mogę umrzeć i co wtedy? Nie było podczas tego spaceru ani chwili, by potrzymać psa, pogłaskać go, pogadać z nim. W końcu zdobyłam się na odwagę i powiedziałam, że pies jest za chudy, widać mu żebra. Odpowiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu: „Nie jest za chudy”, a ja odpowiedziałam: „Jest”. Wróciliśmy ze spaceru, pies wrócił do klatki. Patrzył na mnie z nadzieją, a ja miałam łzy w oczach. Poproszono nas do budynku i polecono czekać. Patrzyłam jak inni są załatwiani, nawet osoby, które przyszły do schroniska później niż my. Widziałam jak jakiś mężczyzna wyszedł z biura wściekły, a jego 8-letnia córka płakała. Po 40 minutach oczekiwania wyszła do nas pracownica schroniska i orzekła, iż nie jesteśmy ludźmi odpowiedzialnymi i będziemy psa traktować jak zabawkę. Osłupieliśmy oboje, zamurowało nas po raz kolejny i czym prędzej opuściliśmy schronisko na Paluchu.

Nie mogłam zapomnieć spojrzenia tego psa, przepłakałam cały dzień. Po kilku dniach wybraliśmy się do schroniska dla zwierząt w Józefowie. Tam sytuacja wyglądała zgoła inaczej. Tym razem to pies mnie sobie wybrał, ale pokochałam go od razu. Już po pierwszym spacerze pracownicy schroniska zdecydowali, że będziemy odpowiednimi opiekunami dla psa. Jesteśmy nimi od kilku dni. Takiej miłości, takiej wdzięczności i takiego szczęścia, którymi obdarza nas Gonzo, nie widziałam nigdy. A jednak wciąż nie mogę zapomnieć oczu psa ze schroniska na Paluchu.

Notowała Elżbieta Gutowska