Prosto z mostu

O dietach i radnych

Przy okazji debaty o rozporządzeniu w sprawie wynagradzania pracowników samorządowych zgłaszam pomysł, jak należałoby uregulować diety radnych. Przyszedł mi on do głowy podczas lektury artykułu w „Wyborczej” promującego ambitnego młodego radnego, który zapowiedział zamiar kandydowania w przyszłym roku na prezydenta Warszawy. Otóż - jak podaje gazeta - działacz ów utrzymuje się z diety radnego. Do najważniejszej funkcji zarządczej w mieście aspiruje zatem trzydziestolatek, którego jedynym doświadczeniem zawodowym jest baby-sitting, czyli dorywcze opiekowanie się dziećmi.

Pomysł, by dieta była głównym źródłem dochodów radnego, to symbol porażki idei samorządności, spowodowanej upartyjnieniem samorządu, z którym to zjawiskiem ów młody radny - trzeba mu oddać sprawiedliwość - walczy. W partiach bowiem wymyślono, by diet używać jako stypendiów dla działaczy, dla starszych w radach nadzorczych, dla młodszych - w samorządach.

Nie tak miało być. Przez stulecia radnymi byli doświadczeni obywatele: lokalni przedsiębiorcy, prawnicy, lekarze, nauczyciele. Dieta była dla nich ekwiwalentem za utracone dochody w czasie, który poświęcili wspólnocie lokalnej. W III RP wyszło jednak inaczej.

Najpierw okazało się, że nasz kraj nie umie pozbyć się dziedzictwa socjalizmu i większość drobnych przedsiębiorców nie gospodarzy na swoim, lecz na mieniu gminnym. A ktoś taki nie powinien być radnym gminy. Wkrótce miłośnicy przepisów antykorupcyjnych zabronili uczestnictwa w samorządzie dyrektorom szkół, szpitali i temu podobnych placówek (to już bzdura zupełna: radnym nie może być ktoś, kto wie najwięcej o funkcjonowaniu służby zdrowia czy oświaty w gminie). Wtedy do samorządu wkroczyły partie. Radnymi zaczęli zostawać asystenci posłów, pracownicy biur poselskich, które nie płacą tyle, ile by chciały, młodzi członkowie władz partyjnych. A ułożeni tak radni byli wdzięczni i lojalni...

Jeżeli samorząd ma być żywy, zjawisko to trzeba ukrócić. Dieta radnego nie może być pomysłem na dorobienie sobie. Trzeba wrócić do źródeł. Ktoś, kto zarabia dużo, działając w samorządzie również dużo finansowo traci: lekarz, który rezygnuje z dyżuru, czy sklepikarz, który ma mniej czasu na biznes. Należy mu to wynagrodzić. Natomiast dla kogoś, kto zarabia mało, dieta nie powinna być motywacją do kandydowania na radnego. Bo to jest selekcja negatywna.

Lekarstwo na selekcję negatywną jest proste: dieta nie powinna być ustalona kwotowo dla wszystkich, lecz wyliczana indywidualnie, proporcjonalnie w stosunku do utraconych zarobków. Można je w przybliżeniu określić na podstawie dochodów za poprzedni rok, które radni i tak muszą ujawnić. Oczywiście, z uwzględnieniem stopnia uczestnictwa w pracach rady i jej komisji. Gwarantuję rezultat już po następnych wyborach.

Maciej Białecki
Wspólnota Samorządowa
maciej@bialecki.net.pl
www.bialecki.net.pl